Recenzja filmu

Bar (2017)
Álex de la Iglesia
Blanca Suárez
Mario Casas

Deathmatch

Czy żeby potwierdzić kilka intuicyjnych prawd – człowiek człowiekowi wilkiem, kapitalizm = indywidualizm, od hipstera do bohatera, nie ma wolności bez solidarności – naprawdę trzeba kręcić
Wyobraźcie sobie taką sytuację: jest samo południe, upał mocno daje się we znaki, więc wchodzicie do pierwszej z brzegu knajpy na kufelek zimnego piwa. W środku zwyczajnie, przy barze kilku typów kłóci się o politykę, bezdomny prosi o jałmużnę, w rogu – automaty do gier. Na moment zawieszacie wzrok na eleganckim facecie, który właśnie zbiera się do wyjścia. Przekracza próg lokalu i nagle – łuup! – jego głowa eksploduje, a mózg wycieka na chodnik. Ktoś rzuca się na pomoc i – trachhh! – dosięga go kula tego samego snajpera. W knajpie wybucha histeria – nie wiadomo, kto strzela i dlaczego. Nie wiadomo, jak bezpiecznie wyjść na zewnątrz.

W "The Bar" Alex de la Iglesia testuje takie właśnie ekstremum – grupka ludzi uwięziona w madryckim bistro, czająca się na zewnątrz śmiertelna niewiadoma, ciała znikające z chodnika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Łatwo przy tym zasugerować się surrealistycznym początkiem filmu: niewytłumaczalne i nagłe ograniczenie wolności bohaterów kojarzyć się może z "Aniołem zagłady" Luisa Bunuela. Reżyser nie jest jednak awangardzistą, a nad subtelny absurd przedkłada łopatologiczne kino gatunków: musi być brutalnie, głośno i w tandetnej scenografii. De la Iglesia powtarza przy tym schemat ze swojego najgłośniejszego obrazu – "Hiszpańskiego cyrku". Ciasna przestrzeń baru ma być już nie tyle nośną metaforą historii politycznej Półwyspu Iberyjskiego, co alegorią pokryzysowej rzeczywistości z jej rozwarstwieniem i zanikiem solidarności społecznej. Knajpiany parkiet zamienia się w ring z popularnego serialu "Celebrity Deathmatch", gdzie zamiast plastelinowych figurek Shakiry i Beyonce, dają sobie po mordzie hipster i bezdomny. Koncepcja raczej mało wysublimowana, żeby nie rzec – prostacka.  

Chodzi więc głównie o to, żeby napuścić na siebie ludzi. Wprawić w ruch maszynkę wzajemnych animozji i pokazać, jakimi to wszyscy jesteśmy zwierzętami i jak bardzo potrafimy się – dosłownie – ubabrać w syfie, żeby tylko wyjść na swoje. Nie będę zdradzał, kto strzela i dlaczego, bo film mimo wszystko bazuje na elemencie zaskoczenia. Zanim jednak dojdzie do rozwiązania zagadki, bohaterowie spróbują zniwelować poczucie niepewności, licytując się na spiskowe teorie dziejów. Ktoś wpadnie na pomysł, że to zasadzka służb specjalnych, a wśród uwięzionych na pewno jest terrorysta. Ktoś inny zasugeruje, że grupa padła ofiarą wirusa z kosmosu i snajperzy izolują ją od świata zewnętrznego w ramach rządowej kwarantanny. Jako pierwszy napiętnowany zostanie hipster w szelkach – bo ma brodę jak mudżahedin, a w plecaku trzyma bombę, czyli przenośny twardy dysk. Ofiarą linczu może stać się każdy: atrakcyjna brunetka (wpadła tylko naładować telefon), bezdomny żebrak (mówi cytatami z Pisma Świętego), podstarzała hazardzistka, tęgawy barman, wulgarna właścicielka knajpy. To prawdziwy pochód klasowych stereotypów, jakby żywcem wyjęty z najtańszej publicystyki albo reklamowego spotu – tanie są kostiumy, tanie emblematy społecznej dystynkcji. Tania jest również motywowana najniższymi instynktami przemoc – de la Iglesia niby próbuje pokazać skomplikowane dylematy moralne (czyje życie więcej warte: bezdomnego czy młodej kobiety?), tyle że maksymalnie przerysowuje każdą sytuację; wrzuca je po kolei w nieznośny schemat kabaretowego skeczu, szalonej operetki, która za nic w świecie nie jest w stanie udźwignąć ciężaru międzyklasowej wojny.   

Cały ten danse macabre orbituje w kierunku kina gatunkowego, jakiegoś produktu thrilleropodobnego, unurzanego we krwi, fekaliach i (uwaga, hmmmm... spojler?) oliwie. Bohaterowie zostają zrównani w upodleniu, a ci, którzy wyjdą cało z masakry, poczują gorzki smak wydalenia na rubieże społeczeństwa. I tak jak na początku filmu zadawaliśmy sobie pytanie, kto zabija, tak teraz pytamy: po co to wszystko? Czy żeby potwierdzić kilka intuicyjnych prawd – człowiek człowiekowi wilkiem, kapitalizm = indywidualizm, od hipstera do bohatera, nie ma wolności bez solidarności – naprawdę trzeba kręcić dwugodzinny film, pełen absurdalnych zwrotów akcji i, chyba z braku lepszych rozwiązań, oparty na zasadzie deus ex machina? De la Iglesia – zapatrzony w Tarantino i Almodovara – żongluje gatunkowymi odniesieniami, ale "The Bar" i tak przypomina produkt drugiej kategorii, wypłukany z całej tej aluzyjności, do której rościł sobie pretensje. Dlatego lepiej zostać w knajpie i powoli sączyć kufelek zimnego piwa – w innym przypadku nasz mózg szybko wyląduje na chodniku.     
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones